Uwielbiam adrenalinę. Czuć jak skacze mi ciśnienie, przeżywać chwile niepewności, nie wiedząc jak skończy się cała sprawa. Rozpracowywanie przeciwnika, to mój żywioł. Wszystkie te cechy doprowadziły mnie do tego, gdzie teraz jestem, do pokerowego stołu.
Mój dobry znajomy pod koniec maja poinformował mnie, że robi prywatny, spory i dobrze opłacony turniej pokerowy. Miejsce: Grand Hotel w Sopocie, czas: lipiec 2010, stawki: kuszące. Nie zastanawiałem się długo, zapłaciłem wpisowe i tylko odliczałem sekundy do wyjazdu, na ten niesamowity turniej, który miałem zamiar wygrać. No... przynajmniej poważnie namieszać.
Kiedy wreszcie nadszedł ten wymarzony czas wyjazdu do polskiej stolicy wypoczynku, nie czułem strachu ani presji a właśnie moja ukochaną adrenalinę. Teraz byłem w swoim żywiole. Całą podróż pociągiem nad morze rozmyślałem różne rozegrania kart. Czułem, że jestem w formie. Pogoda w Sopocie lubi namieszać, czasem jest tym, co psuje wielu wczasowiczom urlop, tym razem jednak dopisała. Ulice skąpane w gorącym Słońcu wyglądały niemal jak przy pustynne Las Vegas, Mekka hazardu, więc i pokera, miłości mojego życia. W ramach wpisowego do turnieju mieliśmy także opłatę za zakwaterowanie, które nie odstawało poziomem od powagi całego wydarzenia, jak prestiżowy turniej. Apartament w Sopocie z widokiem na morze, gdzie zamieszkałem na czas rozgrywki tylko poprawiał mi humor. Wiedziałem, że to miejsce, ten czas i ten turniej będą należeć do mnie. No dajcie mi już pierwsze karty...
Pierwszy dzień turnieju rozegrałem spokojnie, skończyłem go z niewielkim, ale jednak plusem na swoim koncie. Drugiego dnia już zaczęło być gorąco, jak na sopockiej plaży, wyszedłem jednak z każdej opresji obronną ręką. Pierwsi przeciwnicy odpadli, zaczęli pojawiać się wyraźni liderzy. Ja jak przyczajony tygrys zostałem gdzieś w połowie stawki. Trzeci dzień to początek wojny, na szczęście dla mnie bardzo udanej, bo skończyłem tę fazę turnieju z ogromnym plusem na koncie i poprawiłem znacząco swoją pozycję w rankingu graczy. Czwarty dzień wiadomo było, że będzie finałowym. Stawki urosły już do ogromnych kwot, więc nie było absolutnie miejsca na żarty. Tego dnia właśnie poczułem się nieswojo. Może to ta pogoda w Sopocie? Lunęło deszczem, zacząłem czuć niekorzystną presję, coś nie grało...
Odpadłem na początku finałowego dnia, zostałem finalnie 11 graczem w turnieju, pierwszym bez nagrody. Czułem się jak olimpijczyk na czwartym miejscu w wyścigu... Ostatni dzień (wyjazd przewidziany był na 5 pełnych dób) spędziłem spacerując po molo w Sopocie patrzą wpatrując się w horyzont. Czy osiągnąłem cel? Nie wiem sam. Szkoda, że finałowego dnia pękła moja skorupa, która dawała mi siłę. Za rok tu wrócę i zobaczymy. Czas: lipiec 2011, miejsce: grand Hotel w Sopocie, stawki: kuszące, emocje: bezcenne.
Polecane : Apartamenty Mierzeja Krynica Morska
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz